środa, 21 października 2015

Proszę nie panikować, kapitan jest wciąż na pokładzie.

Witam wszystkich spanikowanych. :) Po Kokainkę od dzisiaj ogłaszam zapisy. Kolejka od 4:00 nad ranem i termos z kawą nie będą konieczne. Ale konieczny będzie adres mailowy żebym mogła dodać chętnych jako czytelników. A więc, ślijcie proszę maile na happyludek@gmail.com i do zobaczenia wkrótce!

sobota, 12 września 2015

Koniec zapasów

Znowu czas Drugiej Wojny Swiatowej i moja Prababcia w roli głównej.  ;)

Na kartoflisku była zakopana beczka. Wielka, stulitrowa metalowa beczka pełna spirytusu którego pochodzenie nie zostało mi nigdy ujawnione ale to może dlatego, że kiedy słyszałam te opowieści, domowej roboty bimber był co prawda prawdziwym powodem do dumy ale i naprawdę dobrym powodem do wywózki na białe niedźwiedzie. Tak czy inaczej, 50 lat wcześniej bimber się miało i trzymało na wszelki wypadek, którego w czasie wojny nie brakowało. Bo brakowało wszystkiego a za bimber można było załatwić naprawdę wiele. I Prababcia z męstwem w kieszeni wymieniała baniaczek spirytusu za buty, mydło, coś do zamienienia na coś innego i tak w kółko aż pewnego dnia zadała sobie pytanie ile jeszcze tego spirytusu zostało w beczce? W całej życiowej mądrości mojej Prababci nie było jednak dużo miejsca na fizykę płynów lotnych. Wzięła wieczorem świecę i pod osłoną nocy poszła w kartoflisko zajrzeć do beczki w celach rachunkowych.

Sąsiedzi myśleli, że Ruscy idą bo ową wieczorową porą naglę tąpnęło okropnie w ziemi aż kredensy w drewnianych domkach się zatrzęsły a potem nad domem, w stronę pola widać było słup niebieskiego ognia.

Prababcia wróciła do domu, otworzyła drzwi do sieni jak gdyby nigdy nic, usiadła na zydlu, otrzepała z twarzy opalone brwi i stwierdziła, że spirytus się skończył.

Widzieli jak świnia niebo

Wojna miała się ku końcowi chociaż nikt nie widział jeszcze oznak nadchodzącego wyzwolenia. W Suwałkach życie toczyło się po swojemu tak jak w ciągu ostatnich pięciu lat podczas których Polacy nauczyli się pochylać głowę, mówić ciszej ale robić swoje.

Moja Prababcia, kobieta z żelaza miała w tym wyjątkowy dar bo była nieustraszona jak niedźwiedź i sprytna jak lis a przy tym drobna jak mysz. Z resztą, co mogłaby zrobić po tym jak w małym mieście takim jak Suwałki zostały same kobiety z dziećmi, staruszkowie i wyrostki które nie załapały się na wojaczkę, jedyny Żyd zapakował manatki u ciekł pod osłoną nocy kilka lat wcześniej a w miejskich koszarach rozsiadł się niemiecki dywizjon? Miała dwie córki na wychowaniu, drewniany dom, ogród, stodółkę i pusty chlewik z kurnikiem, kartoflisko za wychódką i ani chęci poddawać się losowi.

Ale w stodółce była skrytka na świnię. Skrytka miała postać wielkiej klatki w której świnia wiodła swoje nieszczęsne życie świni incognito a sama klatka była tak przykryta słomą, że widać było tylko ścianę siana a świni nie.  Świnię dokarmiali wszyscy sąsiedzi czym mieli i mieli nadzieję, że kiedy upasie się odpowiednio, zarżną biedne zwierzę na jesień i kolejną zimę da się jakoś przetrwać. Gdyby Niemcy dowiedzieli się o świni, zabraliby świnię a właściciela i dodatkowe 20 osób zastrzeliliby na miejscu.

A więc świnia żyła, tyła, nic nie podejrzewając tkwiła sobie w klatce aż przyszła jesień i sąsiedzi, pod osłoną nocy zdjęci siano i postanowili, że dzisiejszej nocy będzie świniobicie. Ale świnia był nie w ciemię bita, coś czuła pismo nosem i kiedy tylko sąsiedzi się na nią w stodółce zasadzili zaczeła kwiczeć jak wściekła niepomna faktu, że brama koszar była oddalona od Prababcinej stodółki o jakieś 300 metrów i rząd domów w dół drogi. Sąsiedzi wpadli w panikę, jeden świnię ucapił, drugi przycisnął do ziemi ale świnia wytuczona na odpadkach miała siłę chłopa i nie dała się tak łatwo pokonać. Kwik słyszeli wszyscy, w oknach zaczęły się zapalać światła.

Więc ktoś wymyślił, żeby nasypać do puszki popiołu z pieca i dać świni się tym zaciągnąć, świnia się zapcha popiołem, tchu jej zabraknie, na wpół uduszoną łatwiej będzie zarżnąć a i ciszej się zrobi. Jak wymyślili, tak zrobili ale zbyt pewni sukcesu nie zamknęli drzwi do stodółki i kiedy tylko założyli jej na guzik puszkę z popiołem, puszka się zakleszczyła (bo otwierana nożem była), zahaczyła o ciało, świnia zaciągnęła się popiołem, ale jakoś jej to tchu nie odebrało. Oszalała ze strachu, bólu i głupoty sąsiadów, wyleciała przez otwarte drzwi stodółki, prosto w ciemną noc, razem z puszką, na drogę i w stronę koszar.

Świni już nikt więcej nie widział. Niemcy też nie przyszli więc należy założyć, że świnia wybrała drogę do Rosji a co się stało potem, nie wiadomo.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Pierwsze koty za płoty czyli opowieść pierwsza choć nie pierwsza która przyszła mi do głowy



Miałam siedem lat i niedługo miałam iść do Pierwszej Komunii. Robiło się pięknie, wiosennie i ciepło i zaczęliśmy wychodzić więcej na dwór. Nasze podwórko, dość nowoczesne z jednej strony ograniczały mury starych poniemieckich kamienic, z dwóch długich boków bramy i fasady dwóch "jamników" z lat 60 w których mieszkało przeszło 80 rodzin i z ostatniej strony przez trzynastopiętrowy wieżowiec- postkomunistyczny pomysł na zagospodarowanie leja po bombie w samym środku wrocławskiego śródmieścia.

Jeszcze zimą, gdzieś pod powierzchnią podwórka doszło do jakiejś mega katastrofalnej awarii rur z ciepłą wodą i pewnego dnia, najpierw trawniki, potem żwirowane kwadraty podwórka zaczęły dymić, parować aby w końcu zamienić się w ziemi, trawy, żwiru i gorącej wody bąbelkującej ku powierzchni jak w Parku Narodowym Yellowstone. Było zimno jak przestało na styczeń-luty w Dolnośląskim więc wszystko razem dawało upiorne wrażenie- bulgoczące bagno, parujące wysoko w powietrze i na tym wszystkich- chodniki.

Kiedy tylko pogoda pozwoliła, przyjechały buldożery, koparki, cieżarówki i w ciągu kilku dni zrobili z podwórka kopalnię odkrywkową. A mówię tu o naprawdę dużym obszarze- od końca do końca podwórka było ze 300 metrów. Wykopali labirynt rowów sięgających nawet do 3 metrów wgłąb gruntu, do rur a wyjścia z bram zastąpili drewnianymi platformami- krajobraz księżycowy.

Tamtej wiosny więc nie było dziecka, które chciałoby siedzieć w domu, taka okazja nie zdarza się w końcu często. Wracaliśmy do domu brudni ziemią spod ziemi, nakłuci jak poduszki na szpilki watą szklaną której było wszędzie mnóstwo i wybawieni jak nigdy wcześniej.

Że było niebezpiecznie wiedział każdy ale takie były czasy, że rodzice póki mieli oseska na oku, póty nie interweniowali nawet jeśli z oseska było widać tylko sunącą przy brzegu wykopu czuprynę.

Ktoś jednak stwierdził, że niebezpiecznie może być i nie omieszkał nas w tej kwestii uświadomić.

Dnia pewnego więc, niedaleko Komunii siedziałam pod drewnianą platformą po własną bramą, wraz z innymi dzieciakami i właśnie kryliśmy się przez Zulus-Czaką, który tropił nas po dżungli od czternastu księżyców kiedy nagle, nad naszymi głowami ktoś wskoczył na platformę i zaczął w nią tupać tak mocno, że ziemia i piasek sypnęły się nam między deskami prosto w oczy. Wystraszeni wyskoczyliśmy spod ukrycia zobaczyć czy to nie Zulus-Czaka odkrył naszą jaskinię nad wodospadem kiedy przez barierkę platformy wychyliła się jakiś wielki, krzywy, bulwiasty łeb i ze strasznym wrzaskiem zaczął:
-Mmłooo-nmłoo-łołoło-ooo--nłoo-oooołoooouoomnło!!!!- machając przy tym wielkimi piąchami.

W życiu mnie tak strach nie niósł jak tego dnia! Serce na pewno mi nie pracowało przez te 3 sekundy w czasie których przebiegliśmy 300 metrów wykopów aż skończyły się nam możliwości ucieczki. Umiejętności kreta nikt z nas nie posiadał a poza tym ograniczały nas jednak fundamenty poniemieckich molochów. A więc w każdej chwili... w każdej chwili wpadnie tu to Coś i zacznie na nas wrzeszczeć. Zaszyliśmy się więc w najdalszym wykopie i z żołądkami w gardle czekaliśmy chwili która jednak nie nastąpiła. Nikt nas nie gonił.

Po odpowiednio długim czasie ktoś w końcu stwierdził, że robi się późno, mama będzie wołać więc wyleźliśmy z rowu pionowo wspinając się w górę na wypadek gdyby Coś było gdzieś za zakrętem a zakrętów w tym labiryncie było tyle ile wyobraźnia inżyniera ciepłownictwa podpowiedziała.

W końcu, okrężną drogą, na gnących się nogach, w wolno zapadającym zmroku wszyscy wskoczyliśmy do swoich bram po platformach i udaliśmy że jesteśmy tacy grzecznie, że tym razem nie trzeba nas wołać godzinami do domu.

Nie spałam trzy dni. W uszach w kółko widziałam ten straszny łeb i słyszałam jego wrzaski.

A zbliżała się Komunia więc razu pewnego, w pełnym rynsztunku białej jak śnieg sukienki poszłam, jak inne dzieci z rodzicami na próbę generalną przed nadchodzącą niedzielą, na drugą stronę ulicy do Kościoła. W drodze powroten, już na granicy podwórka podeszła do nas jakaś starsza pani, którą znałam z widzenia bo mieszkała w pierwszej bramie od strony ulicy i często chodziła do Warzywniaka gdzie staliśmy w kolejce po kapustę kiszoną.

Zagadnęła moją Rodzicielkę coś o pogodzie i Komunii i zeszła na temat wykopów i niebezpieczeństw z nimi związanych.
-Wie Pani, wejdą i nie wyjdą. Nie wiadomo, tam i woda gorąca była co kilka miesięcy temu co. A to wiadomo kiedy to wrzątek na kogo wypryśnie, wie Pani.
Ja na słuch o wykopach zaczęłam kręcić głową, że ja nigdy, że ależ, że ja wiem, ze to niebezpieczne na co ona (a staliśmy tuż przy wejściu do jej bramy), że ona już wie, że chodzimy i się tam bawimy bo jej powiedziano. Ja, kręcąc głową, żołądek w gardle, zaraz puszczę pawia!
-Jaś! Jasiu! Chono tuta~!

Z bramy wyszedł Jaś i skonałam na miejscu. Odwróciłam się na pięcie, zakasałam komunijną kiecę i w długą! Po wykopach, na przełaj po rozrytych trawnikach, w białych bucikach, aż gdzieś mi odpadł wianuszek. Wdarłam się do naszej bramy ale ponieważ biegłam zygzakiem jak debilka, podczas gdy oni lecieli w linii prostej, więc kiedy tylko wpadłam na schody, moja Rodzicielka, pani starsza no i Jaś dobiegli do bramy w tym samym momencie. Uczepiłam się rękami prętów klatki schodowej i koniec! Darłam się jak opętana, Rodzicielka próbowała coś tam uspokajać, pani starsza przedstawiała Jasia a Jaś próbował załagodzić sytuację:
-Mmłooo-nmłoo-łołoło-ooo--nłoo-oooołoooouoomnło!!!!

Sąsiedzi zaczęli wychodzić z mieszkań, Rodzicielka postanowiła kuć strach póki gorący aż w pewnym momencie trzymała mnie za nogi, ja się za umiłowane pręty a moje ciało leżało w powietrzu w pozycji horyzontalnej. Pani starsza nalegała, żeby poznać Jasia, że on niemota od urodzenia ale krzywdy nie zrobi, że dobry on, serce gołębie, Jaś swoje ''Mmłooo-nmłoo-łołoło-ooo--nłoo-oooołoooouoomnło!!!! a ja już miałam tętno 200. W końcu odpuścili. Owinęłam się wokół prętów jak wąż, tyłem do Jasia i jego świty zaręczynowej i nadal krzyczałam w niebogłosy. Rodzicielka kazała im zwinąć się gdzie tam mieszkają, pani starsza przepraszała, Rodzicielce było głupio i niezręcznie bo w końcu Jaś chciał dobrze a pani starsza nic nie poradzi, że dziecko ma straszące. Tym bardziej, że Jaś miał pod 40stkę.

W domu dostałam czekoladę przeciwko Dementorom i pełne przyzwolenie na oglądanie telewizji cały dzień.

Potem okazało się, że mimo tego, że jako dzieci znaliśmy wszystkich którzy mieszkali w otoczeniu podwórka, Jasia nie znaliśmy bo nigdy nie wychodził z domu. Nigdy. Do dnia kiedy zobaczył mój ładny, biały łeb w wykopie i postanowił ostrzec ładną dziewczynkę i uratować od niebezpieczeństwa.

Nie pamiętam kiedy skończyli z wykopami bo już więcej żadne z nas tam nie weszło. Po tym co im opowiedziałam zostałam bohaterem sezonu za męstwo i odwagę w obliczu potwora mimo tego jak to naprawdę wyglądało. Może uznali, że na moim miejscu zapełniliby majtki więc należał mi się odpowiedni szacun?

Od tego czasu, a wyprowadziliśmy się 9 lat później, NIGDY nie przeszłam tamtym chodnikiem koło bramy Jasia. Jasia nie widziałam już nigdy więcej ani nie podchodziłam w okolice ich balkonu, na wypadek gdyby postanowił uświadomić mnie w jakichkolwiek innych niebezpieczeństwach młodości.

sobota, 22 sierpnia 2015

Rozpalam ognisko

Opowieści są wśród nas zawsze. Mama opowiada nam jak wydaliśmy na świat swój pierwszy krzyk, Tata opowiada nam jak obcięliśmy mu włosy nożyczkami kiedy spał. Dziadek z Babcia trzymają w zanadrzu opowieści mroczne, śmieszne,  już niezrozumiałe z racji upływu czasu ale zawsze pouczające.  Czytamy książki spragnieni... opowieści i opowiadamy innym co uważamy za warte opowiedzenia.
Ale ilu z nas tak naprawdę myśli o opowieściach jak o pozostałościach  po ludziach,  czasach, miejscach i relacjach międzyludzkich których już nie ma? Czy opowieści o tym co juz dla nas jest historią powinno odejść z nami i ostatecznie zniknąć w mrokach przeszłości?
O tym będzie ten blog. Ale nie ja będę go pisać a przynajmniej nie jako jedyny jego autor. Chcę żebyście Wy, źródło niewyczerpanych zasobów opowieści podzielili się z Czytelnikami tym co jak skarb trzyma Wasza pamięć.
Drobiazgi i historię wielkie. O ludziach i ich losach, opowieści  piękne i straszne, te nudne i te trudne do wyobrażenia.  Czego się baliście a czego nie, co was śmieszyło w szkole i drażniło w kamienicy w której mieszkaliście?
Wszystko.
Każda chętna do opowiedzenia nam czegoś przy ognisku osoba może wysłać mi wiadomość i zostanie dodana do twórców bloga z możliwością dodawania własnych postów.  Nie muszą być doskonałe,  literacko porywające, długość się nie liczy, podobnie jak imiona, miejsca jeśli chcecie pozostawić te fakty tajemnicy. Ważne żeby ocalić opowieści i pozwolić innym cieszyć się okruchami przeszłości.  

A więc- opowiedz nam swoją historię.
 
A komentarze zawsze mile widziane. Jak przystoi po zakończeniu każdej dobrej historii która kiedykolwiek słyszeliście.  

Kokain